Namaste Nepal thumb
Annapurna ta co daje i zabiera


Oko w oko z mordercza góra.

Jest zniewająca i potężna. Zimna, a zarazem rozgrzewająca serca i dusze do czerwoności. Niebezpieczna i dlatego też kusząca. Jest jednym z 14stu ośmiotysięczników świata. W rankingu wysokości znajduje się dopiero na dziesiątym miejscu, ale w rankingu śmiertelności na pierwszym. Od 1950 roku na 190 śmiałków zdobywających jej szczyt, pochłonęła ponad 50ściu. W 1950 po raz pierwszy na szczycie Annapurny I stanął znany himalaista Maurice Herzog wraz z Louisem Lachenalem, oficlajnie zdobywając pierwszy ośmiotysięcznik w dziejach świata. (oficjalnie, bo któż to może wiedzieć, czy wodzowie lokalnych plemion lata temu nie urządzali sobie tam niedzielnych spacerów dla rozgrzewki)
Jaką tajemnicę kryje w sobie Annapurna? Czy jej imię może być kojarzone z morderczymi siłami natury? Czy warto się jej bać? I jak przebiegał proces asymilacji z jej energia?

Pierwsza wyprawa do Nepalu, pod koniec roku 2017, nie była wyprawą zorganizowaną. Miałam spotkać się tam z siostra i dwójka znajomych. Każdy z nas miał przylecieć w podobnym terminie, ale jak się później okazało, terminy rozciągnęły się w czasie i końcowo wszyscy razem spotkaliśmy się po tygodniu w Pokharze. Wylądowałam pod koniec października w Katmandu. Podróżując po Azji od kilku miesięcy, zdarzyłam przyzwyczaić się do standardów lotniskowych. A jednak klimat lotniska Tribhuvan w Katmandu był niepowtarzalny i bynajmniej, różnił się stanowczo od tych południowowschodnio- azjatyckich portów lotniczych. Sięgające sufitu wieże kartonów wypełnione żywymi kurczakami, porozrzucane torby podróżne, lokalni taszczący i przeładowujący ogromne kolorowe paki, mężczyzna przechodzący przez strefę bezcłowa z ogromnym kartonem na plecach, zawieszonym grubą chustą na jego czole. Czy rzeczywiście nie miał nic do oclenia? Raczej nikogo to nie interesowało… i ja maszerowałam tam przez ciemnobrązowe korytarze, gdzie-nie-gdzie dostrzegając drewniane elementy dekoracyjne. Mimo całego ogólnego rozgardiaszu, poczułam się jak w domu. Poczułam się niesamowicie swobodnie. A może to był spokój? Spokój połączony z dużą dozą surrealizmu, pochodzącego z tego, co widziały moje oczy. Wszystko to bardzo mnie cieszyło.
Jak się później okazało świat nepalski tak po prostu wygląda. Wszędzie, nie tylko na lotnisku.


Kieruję się na stoki Annapurny. Zdecydowałam się na wspinaczkę na Annapurnę Base Camp (nazwą base camp określa się bazę wspinaczkową, zlokalizowaną progresywnie na różnych wysokościach) jako, że to jest moja, a w zasadzie nasza pierwsza wyprawa w Himalaje. Poza tym idziemy bez przewodnika, tzw. lokalnego guida [czyt. gajd], ani bez portera. Annapurna ma kilka base campów. Ten turystyczny jest na wysokości 4300 m.n.p.m. Jest określany jako łatwy do średnio trudnego, jeśli jakikolwiek trek w Himalajach może być łatwy… (są jeszcze base campy dla profesjonalnych alpinistów, zdobywających szczyty, te konkretne szczyty…może kiedyś będzie i mi to pisane...) Nam wędrówka na wysokość 4300 m i zejście zajęło 7 dni, jak to zazwyczaj u mnie bywa, nie spiesząc się.

Naładowana wibracjami Pokhary, jednego z piękniejszych miast Nepalu, wsiadam do lokalnego autobusu i jadę się do Nayapul, punktu startowego treku. Wszystko zachwyca egzotyka, jestem podekscytowana, jak świat wokół może być tak inny, tak prosty, a ludzie tacy uśmiechnięci i przyjaźni. Podążam powoli, od wioski do wioski, delektując się każdym momentem tej wędrówki. Delektują się moje zmysły, a ciało im dalej się wspinając daje o sobie coraz częściej znać. Nie jest łatwo, głównie dlatego, że ani ja, ani żaden z moich współtowarzyszy nie przygotowywał się treningowo jakoś szczególnie do tej eskapady. Jednak siła umysłu to podstawa, przełamując opory ciała powoli kierujemy się ku śnieżnym wierzchołkom. Wkraczam w świat gigantów, mocarzy, przy których każde z ludzkich stworzeń jest tylko maluteńka mrówka, próbująca swoich sił, by wspiąć się choćby do połowy wszechmocnej góry. To takie ironiczne…Tyle wysiłku, godziny wędrówki, przepocone koszulki, bolące stopy po to, by zdobyć połowę góry? A jednak…

Wioski na szlaku nie zachwycają niczym szczególnym, są raczej biznesowymi punktami, gdzie ludzie choć niezwykle mili, są tam po prostu by zarabiać na usługach świadczonych turystom. Gotowanie, noclegi, małe sklepiki wyposażone w podstawowe produkty, głównie ciastka, snickersy i zupki chińskie. Atmosfera przesiąknięta jest zachodem, mało czuć tu lokalne nepalskie życie. Taki jest trek na Annapurna Base Camp. Komercyjny, popularny ale też...urzekający pięknem.

Góry zmieniają swoją prezencję wraz z wysokością. W początkowych partiach podziwiam góry miękkie, obszyte zielonym mchem, delikatne w dotyku. Misiowe grzbiety, nakładające się jeden na drugi, w labirynt wzniesień. Zanurzam się w leśnych otchłaniach roślinności, potarganych, nieujarzmionych, żyjących swoim życiem. Mijam skalne strumienie, oferujące chłodzącą ambrozję, jakże przydatną w tej wędrówce. Głazotwory, gargulce, kamieniołazy drzemią na mojej drodze, dając wrażenie nie przejętych wcale ani to w ogóle ludzką obecnością. A czymże one mają się przejmować? Omijane są niezauważone, bo ludzkie oczy zdają się być żądne czegoś innego. Nie po to tu przybyli, by podziwiać przydrożne kamieniogromy... Przybyli tu na spotkanie z nią, z wszechmocną Annapurną.
A jednak głazy te są istotnym elementem krajobrazu. Po nepalsku ‘dunga’- kamyczki, kamienie, głazy, skały, bryły. Ukruszone, stoczyły się z wysokich szczytów wznoszących się nade mną. Porzuciły stare legowisko i całkiem przymilnie zasymilowały się z nowym otoczeniem.
Kolejna partia górska to skalniaki, szarobrązowe ostro zakończone twory prężące się ku niebu. Mienia się barwami, prześcigają w kształtach, wypukłych, jak też wklęsłych, ale zawsze spiczastych. Ten krajobraz towarzyszy mi prawie do ostatniego przystanku, gdzie skalniaki powoli zaczynają pokrywać się mleczna warstewką szronu, a gdzie nie gdzie także lodu. Zza szarości wynurzają się wierzchołki obielone, mroźne i wyniosłe.


Machhapuchhre, święta góra, którą mijam w czasie wspinaczki na Annapurnę, wydaje się nie mieć ani krztyny obłości. Kształtem przypomina rybi ogon, dlatego też jest znana pod tą nazwą (fish tail) Jest to jedna z moich ulubionych gór, niedostępna, nieosiągalna. Wspinanie na nią jest zakazane, jednak dokładnie nie wiadomo, dlaczego. Nepalski rząd utrzymuje ze jest to święta góra, związana z czczeniem hinduskiego boga Sziwy. Ten powód brzmi bardzo rozsądnie…Ale czy za wytłumaczeniem religijnym nie kryje się jeszcze inny powód, bardziej polityczny?

Docieram do schroniska, które znajduje się na wysokości 4300m n p m. Jest mroźno. Co prawda jest dopiero listopad, który teoretycznie jest w Nepalu środkiem sezonu. Ale tutaj jest zimno. Zostaję tam na wschód słońca. Pierwszy raz doświadczam takiego uczucia, uczucia bycia małą, ale tak naprawdę małą, że aż odzywa się moje ego… Jakie tak naprawdę mają znaczenie te sprawy, którym nadajemy tyle energii? Czym one są w relacji do całego wszechświata? Kim my jesteśmy w relacji do tych otaczających nas ogromów?
 


Piętrzące się wokoło szczyty, powietrze, pewnie trochę zmęczenie i zimno nadają tej sytuacji psychodelicznej atmosfery. Włącza się stan zadumy, ale i podziwu. Pierwszy raz w życiu widzę takie kolosalne wzniesienia wyrastające z każdej strony…I święta góra Machhapuchhre, ostrząca swoje szczyty w promieniach słońca. Niezdobyta, niedostępna, niebezpieczna…
Prawie tak samo niebezpieczna jak kobieta z Bamboo!

 
KOCE I KOBIETA Z BAMBOO

Poważnie zastanawiam się czy nie są ze sobą spokrewnione, albo przynajmniej czy kobieta z Bamboo nie czerpie mocy z Macchapuchre do walki o koce…
Bamboo [czyt. Bambu] jest mała miejscowością, a w zasadzie postojem na trasie na Annapurnę Base Camp. Jest tam kilka schronisk, sklepik i ze dwa prysznice. Jest zimno, ponieważ Bamboo znajduje się w dolinie i dociera tam mało słońca. My zatrzymaliśmy się w tym schronisku nie według planu. Nie mieliśmy już siły dalej iść owego dnia i chcąc nie chcąc to miejsce stało się naszym noclegiem. Rozpoczęło się milo, zapłaciliśmy za jedzenie i wybraliśmy nasze komnaty, które były ciemne, zimne i mało przytulne. W większości schronisk w Nepalu jest tak, że płaci się za jedzenie (dużo większą sumę) i w to wliczony jest także nocleg. Problemy zaczęły się wieczorem, kiedy poprosiliśmy o dodatkowe koce, bo już od popołudnia wiało chłodem. Nie było też wiele osób nocujących tam, wiec myśleliśmy, że nie będzie to problemem. Natomiast dla pani kierowniczki był to problem niemały. Przez kolejną godzinę trwała zażarta dysputa. Z jednej strony my błagający o taki niepozorny rarytas, zapewniający dodatkowe ciepło w zimna himalajska noc, a z drugiej wielka herod- kobieta, argumentująca, że jeden każdemu z nas w zupełności wystarczy…
Wyglądało to dość komicznie, co w końcu dojrzało każde z nas, łącznie z panią kierownik. Koce nagle, ni stad, ni zowąd się wyczarowały, a wszystkim pojawiły się uśmiechy na twarzach. Po całej tej ponad godzinnej wymianie argumentów, stwierdziliśmy, że to jest idealna okazja by rozładować emocje i napić się lokalnego trunku -raksi. Raksi to taki nepalski bimberek. Nie należy do moich ulubionych, ale na rozgrzanie jest całkiem niezły. W górach łączy się raksi z ciepłą wodą, by zwiększyć efekt grzewczy. I tak ten wieczór okazał się radosny i dla nas i dla pani od kocy z wioski Bamboo, która dodatkowo zarobiła na alkoholu…
 


SCHODY DO CHOMRONG


W sumie kierując sie w stronę Base Camp schodziliśmy z tych schodów. Żadne z nas wtedy nie pomyślało, że trzeba będzie kiedyś też pod nie wejść. 
A koniec końców dopadły i nas…Od tego momentu wszelkie trudne podejścia, szlaki, ścieżki w górę, niekończące się schody nazywane są przez nas Schodami do Chomrong. Z dwóch powodów. Po pierwsze, bo schody te upamiętniają ciężką drogę, jaka trzeba było pokonać by dostać się do Chomrong. Po drugie, bo była to droga z ponad 1800 schodami, droga tak absurdalnie mordercza, jak i absurdalnie niespodziewana. Do tego stopnia, że wielokrotnie spotykała się z naszym załamaniem, brakiem nadziei na zakończenie tej wędrówki i polegniecie gdzieś tam w krzakach, pod wioską Chomrong.

 

KĄPIEL W GORĄCYCH ŹRÓDŁACH JHINU 
 

Po morderczej węrówce schodami do Chomrong, nastąpił czas na relaks. Też w sumie niespodziewany, bo nikt nie wiedział o tym, co miało pojawić się na naszej drodze.
To jest niesamowite, że w Himalajach niby schodzi się z góry, a wcale się tego nie czuje, bo większość szlaku jest pod górę! Przynajmniej takie było nasze wrażenie przy pierwszej wędrówce. Schodząc z Annapurny tak naprawdę prawie cały czas wchodziliśmy, tylko tu i ówdzie mając tę radość, że idziemy w dół.
Powiedzmy, że zeszliśmy do Jhinu, małej wioski, która jak się okazało kryła w sobie cos magicznego. Wyczerpani po wspinaczce, z obolałymi nogami i ramionami, naładowani jednak entuzjazmem i usatysfacjonowani wędrówką, z przeogromną przyjemnościa zanurzyliśmy sie w gorących źródłach, jakie zaoferował nam postój w Jhinu. 
Jest to piękne miejsce, nad rzeką Modi, dojście do nich zajmuje ok 15 minut z wioski. Ukryte w lesie, są idealnym odprężęniem dla ciała po długim marszu. I są za darmo... więc cieszą także i portfel.




Trek ABC jest idealny dla osób, które lubią rozkoszować się wędrówką, nie lubią się spieszyć i przemęczać.  Łatwość organizacji transportu z Pokhary na miejsce startu treku, jak i zdobycie wszelkich pozwoleń i uiszczenie opłat wiąże się z ilością osób, które wybierają ten szlak. Albo może jest i na odwrót. Ponieważ jest to popularny trek, wszystko jest bardzo łatwo zorganizować.